poniedziałek, 29 września 2014

W nowym świecie

Siedzę cicho. Dookoła nic, poza miarowym tykaniem zegara. Czas na herbatę z five o clock zrobiło się six o clock. Placki usmażone, pozostał tylko ziemniaczany, przypiekany zapach, pchany podmuchami wiatru zza kurtyny, gdzieś spomiędzy wejściowych drzwi a uszczelką do ogrodu. Taka magiczna bariera przejścia dzieląca mnie od kolejnej fajki. Z resztą i tak niepotrzebnej, każdy łyk dymu przyprawia o zawrót głowy i niepokojące drapanie w gardle. W ogrodzie wita mnie buda. A na niej dwie zaśniedziałe monety, jednocentówki, i słoik imitujący popielniczkę. Gdzieś przecież trzeba wrzucić jak się odgasi.
I to oczekiwanie. Minuty się dłużą, a czas zamienia się w gumę, niemiłosiernie płynie. Dopiero kiedy przestajesz go mierzyć, na swój magiczny sposób przelewa się pomiędzy palcami. Właśnie wtedy, kiedy byś tego nie chciał, albo chciał go zatrzymać w miejscu.
Urwałam dzisiaj firankę w pokoju, otwierając okno. Chciałam je dyskretnie otworzyć, a kiedy zauważyłam sąsiada, z entuzjazmem huknęłam *HELOOOO!!!* sąsiad się wyszczerzył, poprawił okulary na nosie, kiwnął głową, a moja firanka sru. Z impetem upadła na dół. Ale nie kompletnie. Jej dolna, zacna część została w moim rękach. Trudno.
Five o clock stoi przede mną, w pięknym porcelanowym kubku, wydzierganym w gęste kwiatowie. Jakież to piękne. Herbata czarna, myśli rozjaśnia. Dookoła cisza, ciągle cisza, myśli się kołyszą i ja się kołyszę. Pojawiłam się tu dokładnie 10 dni temu, a wydaje mi się jakby to było wczoraj, albo wręcz przeciwnie, wieczność temu.  Moja mała narnia. Otworzyłam drzwi od szafy, chowam się w niej co wieczór, czasem przykrywam się pościelą. Ale kiedy otwieram drzwi, zawsze wchodzę do ogrodu. Spowitego śniegiem. A nie, sorry, spowitego mgłą i muślinem deszczowych kropek. Tutaj często pada. Taka pogoda melancholijna i ja melancholijna. I smętne koty sunące po dachach. Zwłaszcza jeden, rudy, niemiłosiernie gruby. Zawsze biega po krawędziach. I często nasuwa mi się jedno pytanie. Jak on skubany nie spadnie? W mojej deszczowej narnii zawsze wita mnie królik, długowłosy, umaszczony border.
Dziś jedno jest pewne. Będę śniła o plackach ziemniaczanych. Wielkich, wirujących nad naszym domem, a na dole, gdzieś tam w zielonej trawie zaczną grasować stada dzikich królików. Takich Big Border.
I tu następuje przerwa na łyk pysznej, czarnej, gorącej herbaty. Najważniejsze że posprzątane, wszyscy najedzeni, a świeży lakier na paznokciach prezentuje się fantastycznie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz